Dlaczego dopiero teraz?
Almanach poprzedni (1965–66) ukazał się sześć lat temu. Wypada wyjaśnić przyczyny zwłoki oraz usprawiedliwić się wobec czytelników zainteresowanych ambicjami twórczości amatorskiej, a także wobec autorów, których minione lata zbliżyły do młodości w średnim wieku.
Mimo całej życzliwości, a życzliwość wydawniczą cechuje z konieczności wyrozumiałość i odporność na wszelkie niespodzianki, druk Almanachu odkładano z roku na rok. Proponowane teksty zarówno treścią jak i formą zniechęcały do rozmów i trwalszych kontaktów. Zresztą nawet autorzy podejmowali „grę w almanach” bez przekonania i wiary w powodzenie. Świadczyły o tym maszynopisy ledwo czytelne i tak niechlujne, jakby dopiero w ostatniej chwili przełożono je z gwoździa do koperty. Inwencja twórcza wyładowywała się w nonszalanckich listach i zamaszystych podpisach ilustrujących pogląd, że im więcej zawijasów, tym inteligentniej.
Były knoty rzucające byka na kolana. Nie było, co drukować.
W tym stanie rzeczy forsowanie Almanachu, tylko w imię terminów i regularności wydawniczej, mijałoby się z celem. Publikowanie utworów, pisanych byle jak o byle czym, oddałoby wątpliwą przysługę autorom ryzykującym pierwszą otwartą konfrontację z oceną czytelników. I byłoby złą zapowiedzią na przyszłość, bo im gorszy Almanach aktualny, tym mniej widoków na następny lepszy. Tandeta płoszy autorów utalentowanych i ambitnych, na grafomanów działa jak huzarska ostroga. Do almanachów i podobnych ułatwień dla debiutantów przywiązujemy nadał dużą wagą. Żywimy skrytą nadzieję, że oczekiwany Pisarz nadejdzie z tego właśnie kierunku. Czy nadzieja w pełni uzasadniona? A, to inna sprawa. Ponieważ stron świata nadal cztery, więc na czworo babka wróżyła. Można, stworzyć sprzyjające warunki, ale nie można, angażując całą silę woli i najlepsze chęci, powołać do życia pisarza. Można pisarza wymyślić, ale któż za wymyślonego napisze znakomitą książkę?
Almanach nie gwarantuje sukcesów literackich ani korzyści materialnych z literatury. Wydawca, decydując się na druk, ponosi jedynie ograniczoną odpowiedzialność, która w praktyce sprowadza się do symbolicznego udziału w sukcesie i pełnego uczestnictwa w każdej autorskiej klęsce. Nikt nie zaręczy słowem honoru: oto murowany kandydat na pisarza, niech no tylko machnie piórem, laureatom Nobla pospadają kapcie! Należy więc powściągliwie oceniać własne możliwości i nie nadymać się na kredyt. Debiut, tak jak każda następna książka, wprowadza, autora w kłopotliwy stan równowagi chwiejnej. Sukces czy klapa? Wszystko może się zdarzyć, niczego nie da się już zmienić czy poprawić. Szczerze mówiąc, okropne zajęcie. Człowiek wybebeszą się publicznie, a ludzie kręcą nosem, że Dostojewskiemu szło to znacznie lepiej. Tylko grafomani piszą dla przyjemności i zarykują się nad maszyną z wymyślonych przez siebie dowcipów.
Na grafomanów nie ma siły. Przed ośmiu laty ukazała się w prasie informacja o kłopotach francuskiego wydawnictwa. Nie mogąc uporać się z nawałem grafomańskich tekstów, wydawca wystosował do autorów list następującej treści: „Otrzymywana przez nas ogromna ilość rękopisów o małej wartości, kategoryczne żądania ich oceny, znaczne wydatki finansowe i strata czasu na lekturę oraz redagowanie i wysyłanie odpowiedzi nasunęły nam myśl, że gdyby Francuzi więcej czytali – wówczas zapewne mniej by pisali. Mamy nadzieję, że zaczną oni więcej czytać”. Rezultat był natychmiastowy. Rękopisy zaczęły napływać w przyśpieszonym tempie. W listach autorów pojawił się nowy, nie przewidziany przez wydawcę argument: „Ja wiele czytałem i właśnie dlatego mogę zaręczyć, że moje dzieło jest bardzo dobre”.
Dość często znajomi moich znajomych proszą mnie o „bezwzględną i szczerą” ocenę ich prób literackich. Szczera odpowiedź wywołuje gwałtowny sprzeciw i pomówienie, że z bliżej nie określonych powodów tępię człowieka, odbieram wiarę, rozwiewam nadzieję. Podobna ocena, wyrażona oględniej i delikatniej, zostaje odczytana jako zachęta do kontynuowania twórczości. Po serdecznym podziękowaniu dochodzi również do zerwania stosunków towarzyskich, bo stanowczo odmawiam przeczytania i oceny kolejnego utworu.
Przy odrobinie cierpliwości można przekonać krawca, że po pijaku skroił dwie lewe nogawki. Nie ma jednak siły zdolnej przekonać grafomana, że wysiłek fizyczny, włożony w zapisanie pewnej ilości papieru, jest zawodnym sprawdzianem wartości artystycznej.
Nie zniechęcam, nie odradzam. Zdaję sobie sprawę z bezcelowości wysiłku. A to dlatego, że pisanie książek u nas uchodzi nadal za jedyne zajęcie przynoszące dochód bez pracy i bez zawodowego wykształcenia. Podobnie naiwne opinie wyrządziły już wiele szkody i jeszcze więcej przyniosły rozczarowań. Pisał o tym Koźniewski („Polityka”, nr 24/1968) wskazując na ujemne skutki przedwczesnego zawodowstwa: „A jednocześnie skarżył się wydawca, dyrektor instytucji zajmującej się literaturą młodą i dla młodych, że ma do czynienia z przedwczesnymi profesjonalistami, których znikoma wiedza życiowa, a równocześnie ogromne ambicje, by zaraz i najprędzej zostać tylko zawodowym pisarzem, doprowadzają do skarlenia zalążków talentu, jeżeli nawet go posiadają. Ich tematyka i problematyka jest ograniczona, taniutka – introspekcja góruje nad wszystkim. Szarzyzna i ideowa błahość tej literatury mają swe nader poważne źródło właśnie w niedouczeniu «młodych pisarzy», w zbyt szybkim odseparowaniu się ich od życia zwyczajnego, zawodowego, w przylgnięciu do tzw. środowiska literackiego, w którym tworzą oni korowód mało dojrzałej cyganerii (…) Źle, kiedy pisarze, ludzie o specjalnej strukturze nerwowej, kwaszą się we własnym, sosie. Najgorzej, kiedy zaczyna się to wcześnie, wśród ludzi, którzy jeszcze pisarzami nie są”.
Literatura bez znajomości życia, wyjałowiona z podstawowej wiedzy o człowieku, o świecie, staje się literaturą bez adresata. Nikt tego nie kupi, nie przeczyta, nikomu to nie jest potrzebne. Autor zaś schodzi do roli wyrobnika produkującego przedmioty całkowicie zbędne. W końcu sam czuje się tak samo zbędny jak cala jego twórczość. Właśnie z takich sytuacji rodzą się dramatyczne rozczarowania zawodowe. Można zaspokoić potrzeby materialne, ale jak zaspokoić ambicje literackie, skoro autor nie ma nikomu nic do powiedzenia?
Dawno, bo w 1932 roku ukazała się książka Życie i praca pisarza polskiego opracowana na podstawie ankiety Związku Zawodowego Literatów Polskich. Zawiera wyczerpujące dane dotyczące wykształcenia, znajomości języków obcych, pracy zarobkowej i literackiej, stosunków z wydawcami itp. Przeszłość jest wątpliwym argumentem dla teraźniejszości. Warto jednak przypomnieć sobie wartości, jakie reprezentowali pisarze przed czterdziestu laty. Ograniczę się do powtórzenia jednego zdania z przedmowy Ludwika Krzywickiego: „Klęską naszą jest szczupły rynek czytelniczy”. Sytuacja zmieniła się nieporównywalnie. Między innymi dlatego, że wzrosły kolosalnie wymagania współczesnego rynku. Zobowiązują one również autorów Almanachu.
I jeszcze jedna, także marginesowa, uwaga. Jeżeli ktoś zabiega drogę i krzyczy na całą ulicę, że napisał najlepszą książkę stulecia, trzeba uciekać. I za żadne skarby nie naśladować hałaśliwych kłamców.
Czy kilkuletnia przerwa wyszła Almanachowi na dobre? Chyba tak. Udało się zgromadzić teksty bardziej wartościowe, z lepszymi widokami na przyszłość.
Almanach niniejszy zawiera utwory nadesłane do 1 maja 1971 roku. Ponieważ prace redakcyjne, ze znanych już powodów, ciągnęły się długo, postanowiono rozluźnić rygory wieku. Dlatego więcej w tym tomie młodej prozy niż młodych autorów. W sumie 42 nazwiska (w tym trzy panie: Barbara, Krystyna i Olga) i 43 utwory prozą. Pożyteczną nowością wydają mi się notki informacyjne o autorach. Z pewnością bardzo przydadzą się wydawcom, redakcjom pism literackich i czytelnikom. Analizowanie danych ankietowych nie miałoby wielkiego sensu. Już na pierwszy rzut oka widać, że przeważająca większość autorów mieszka w miastach wojewódzkich, że prawie wszyscy próbowali swych sił z pewnym powodzeniem w prasie, radiu, telewizji, teatrze lub w konkursach. Mają więc za sobą próbę małego debiutu, pierwsze sukcesy i wyróżnienia. Pod tym względem niemal żadnych niespodzianek, raczej konsekwentny wysiłek zmierzający do rozwinięcia osiągniętego wcześniej powodzenia. Powiodło się kiedyś, ale nie starczyło sił na pierwszy, własny tomik. Zabrakło przysłowiowego szczęścia lub sprzyjających okoliczności umożliwiających pełną prezentację możliwości twórczych? Almanach stal się więc kolejnym etapem na drodze do indywidualnego debiutu książkowego. Trudno przewidzieć, dla kogo będzie Almanach tylko punktem przejściowym, dla kogo zaś kresem literackich ambicji o nadziei.
Dalsze losy autorów rozstrzygną się poza Almanachem. Miejmy nadzieję, że przyszłość okaże się pomyślna, rozstrzygnięcia przyjazne, a zawarte w tym tomie utwory zostaną poczytane za dobrą rekomendację.
Almanach, jak każdy zbiór składany mechanicznie, sprawia wrażenie tworu bezkształtnego o nieokreślonej maści. Musiało się tak stać mimo serdecznej troski redaktorki tomu. Zasada selekcji, jedyna zresztą do przyjęcia w tych warunkach, sprowadzała się do wyboru tekstów lepszych od innych. Tak złożona książka rzadko kiedy trzyma się kupy. I najczęściej niełatwo się ją czyta. Ale z fragmentów różnych barwą, nastrojem i zupełnie do siebie nie dopasowanych, wylania się w końcu krajobraz współczesny. I chyba dość prawdziwy, bo zmienny i pulsujący niepokojem.
Co interesuje autorów Almanachu? Jeśli rozrzucić porządek alfabetyczny i przenieść utwory na mapę tematyczną, okaże się, że obejmuje ona teren rozległy, bo od wojny po teraźniejszość. Różnorodność zainteresowań i układów fabularnych wydaje mi się – mimo wątpliwości wyrażonych wcześniej – niebagatelną szansą Almanachu. Książka, pomyślana przede wszystkim jako przegląd najnowszej twórczości amatorskiej, jest także książką do czytania. Sądzę, że każdy czytelnik znajdzie w Almanachu co najmniej kilka opowiadań zasługujących na trwałą i życzliwą pamięć. Przyznaję, że najbardziej polubiłem Budzik.
Wystawianie laurek autorom i utworom, ustalanie almanachowych rang czy hierarchii, byłoby – moim zdaniem – czynnością zbędną, bo przedwczesną. Iskry prezentują utwory z dostępnych w tym czasie z pewnością najbardziej udane. Czy wytrzymają próbę druku?
Za parę lat porównamy Almanach niniejszy z almanachami poprzednimi. Odnotujemy nazwiska, które za pośrednictwem Almanachu weszły i utrwaliły się w literaturze. Wtedy też można będzie odpowiedzieć spokojnie na pytanie: jaki ten Almanach, lepszy, gorszy? I czy w ogóle było warto?
A więc czekajmy pamiętając, że w zasięgu ręki i sukces, i porażka.
STANISŁAW ZIELIŃSKI