Istnieją ludzie zarażeni teatrem.
Zarazek gnieździ się przeważnie w części zakulisowej, w ciasnych, źle wietrzonych i nagrzanych od lamp garderobach aktorskich, w krętych i wąskich przejściach na scenę, w zakurzonych kotarach i resztkach starych dekoracji. Pojedyncze bakterie fruwają jednak i po widowni, najlepsza wentylacja nic nie pomaga – cóż dopiero mówić o wentylacji w większości naszych teatrów.
Mniej odpornym organizmom wystarczy raz połknąć teatralnego bakcyla, aby ulec chorobie, i to najczęściej nieuleczalnej. Człowiek, który zaraził się teatrem, jeżeli czuje w sobie powołanie aktorskie, literackie, malarskie – zostaje aktorem, pisze dla sceny lub paćka dekoracje. Jeżeli żadnego z tych powołań nie czuje albo jeśli co gorsza jego powołanie nie ma pokrycia w talencie – człowiek, który zaraził się teatrem, przynajmniej żeni się z aktorką albo w wypadku ostatecznym decyduje się zostać dyrektorem. Wszystko po to, żeby siedem razy dziennie klnąc i psiocząc na nerwowe, gorączkowe, naszpikowane znacznie gęściej upadkami niż wzlotami życie teatralne, równocześnie nurzać się w tej jedynej atmosferze, w której zarażony może oddychać pełną piersią, bez której w Jastarni mu duszno i na Kasprowym brak powietrza.
Infekcji teatralnej podlegają ludzie bez względu na płeć, wiek, wykształcenie i zawód. Chciałbym dla ilustracji tego twierdzenia przypomnieć pewien głośny w swoim czasie wypadek z dość zamierzchłej epoki.
Dyrektor starej budy Qui-pro-quo, Seweryn Majde, był człowiekiem nieuleczalnie chorym „na teatr”, entuzjastą, maniakiem, fantastą. Finansista-fantasta to, zdawałoby się, raczej rzadkość, ale w teatrze nie takie rzeczy się widywało. Niezachwiana wiara w teatr dyrektora Majdego i jego podbudowany entuzjazmem talent do zaciągania pożyczek pozwalały świetnemu satyryczno-literackiemu teatrzykowi jako tako prosperować. Bo po okresie prosperity, wtedy, w latach trzydziestych, w pełnym rozkwicie kryzysu – młodzi, którzy już nie wiedzą, co to znaczy, niech zapytają rodziców – teatr był instytucją dość słabą i chorowitą, cierpiącą na zanik ciałek na widowni i wskutek tego kulejącą kasowo na obie nogi. Wreszcie pewnego dnia, a ściślej ostatniego dnia pewnego miesiąca, przed kasą Qui-pro-quo pojawił się komornik – młodzi, którzy już nie wiedzą, co to znaczy, niech zapytają rodziców – aby zabrać wpływ z biletów na pokrycie zaległego podatku magistrackiego. Dyrektor Majde rozwinął swój cały kunszt: z głębokim przejęciem roztoczył przed komornikiem straszliwą wizję niedalekiej chwili, kiedy tak utalentowani artyści, jak Dymsza, Ordonówna, Zimińska, Górska i inni, pójdą żebrać pod kościół, bo innego wyjścia nie będzie, na jutrzejszą wypłatę ich gaż dyrekcji i tak już nie wystarcza. Skończyło się tym, że wzruszony do łez urzędnik nie tylko nie tknął kasy, ale jeszcze wyjął z kieszeni i pożyczył Majdemu na wypłatę gaż aktorskich podjętą tego dnia chudą magistracką pensję. Cóż, okazało się, że i komornicy chorują na teatr.
Wielu znałem zarażonych, sam noszę w sobie bakcyla od wielu lat. Dlatego mnie nie dziwi, że nikt nigdy nie przeczytał w prasie wiersza Gozdawy i Stępnia, którego by przedtem nie oglądał w interpretacji scenicznej, że nikt nigdy nie słyszał przez radio ich piosenki, której by nie znał już z programu teatralnego. Bo ci dwaj – to klasyczny i kliniczny casus już nie zarażenia, ale opętania teatrem. Żyją w teatrze, dla teatru, no i – z teatru. Ponieważ zaś nie wszystko, co dobrze przemawia ze sceny, w równym stopniu nadaje się do druku – nie dziwi mnie i to, że dwaj tak płodni autorzy dopiero po jedenastu latach wydają swoją pierwszą książkę.
Po jedenastu latach. Jedenaście lat temu powstawał w Łodzi pierwszy powojenny teatr satyryczny Syrena. Kierownictwo teatru na gwałt ściągało pozostałych w kraju i – pozostałych przy życiu aktorów, reżyserów, autorów. Ściągano ich z Krakowa, z Milanówka, z Końskich – ze wszystkich miejsc, które posłużyły warszawskim rozbitkom za czasowe schronienie. Przyjeżdżali okutani w najprzedziwniejsze wdzianka, zmordowani, niedożywieni i szczęśliwi. Przywozili ze sobą cały ocalały majątek, który mieścił się w wytartej walizce, płóciennej torbie albo wręcz – tekturowym pudełku. I jeszcze przywozili z sobą przechowane w pamięci skecze, monologi, piosenki – dorobek przeszłości, bagaż sentymentalny, w nowych warunkach przeważnie już bezużyteczny. Wśród piosenek jedna zastanowiła kierownictwo teatru: była zgrabna, dowcipna, świetnie napisana, a co najważniejsze – napisana przez nowego, nie znanego autora. Nowy, nie znany autor o nazwisku Gozdawa został natychmiast ściągnięty do Łodzi i zaangażowany do teatru.
Ze Zdzisława Gozdawy jako takiego Syrena, trzeba przyznać, niewiele miała pożytku. Nim bowiem zdążył napisać pierwszy tekst, w Łodzi wylądował jeszcze jeden rozbitek, niejaki Wacław Stępień. Kierownictwo teatru wprawdzie bliżej go nie znało, ale ponura mina i spojrzenie spode łba wzbudzały zaufanie – właśnie tak powinien wyglądać prawdziwy satyryk i humorysta. Do Syreny sprowadził go Gozdawa, który oświadczył tonem nie dopuszczającym dyskusji: my będziemy pisali razem. I tak narodził się nowy autor, który miał wkrótce pozyskać sobie znaczną popularność: Zdzisław Wacław dwojga imion Gozdawaistępień.
Jak to właściwie pisze się razem? Czy jeden z autorów myśli, a drugi pisze? Czy pisze to, co tamten wymyślił, czy zupełnie co innego? Czy może obaj myślą, a potem piszą? A jeżeli każdy wymyślił co innego, to co wtedy? Takie pytania zadaje wielu. Ale ani Gozdawa, ani Stępień nie kwapią się do zdradzania tajemnicy warsztatu, tak jak na pewno nie kwapiliby się Flers i Caillavet, Hennequin i Veber, Ilf i Pietrow czy Dychawiczny i Słobodskoj. Sam fakt jednak, że istnieje tyle spółek komedio- i farsopisarskich, świadczy o tym, że widocznie ciężka praca wykrzesywania z niczego humoru łatwiej idzie przy systemie dwójkowym.
Przez jedenaście lat dwaj opętani teatrem napisali wspólnie niezliczoną ilość piosenek, skeczów, monologów, widowiska Trzej muszkieterowie i Moja żona Penelopa, farsę Bliźniak, Ambasadora, komedię Colorado, Wodewil warszawski i Sprawę Kowalskiego. Były w tej masie rzeczy mniej i więcej udane – jakżeby mogło być inaczej? – ale wszystkie miały jedną wspólną cechę, której liczni znawcy nie mogą Gozdawie i Stępniowi wybaczyć – cieszyły się zawsze powodzeniem u publiczności.
Kończąc ten krótki wstęp, pozwalam sobie wyrazić nadzieję, że nie mniejszym powodzeniem będzie się cieszyła ich pierwsza Książka. Czego im życzę z całego serca.
Jerzy Jurandot