Przez dziurkę w kurtynie

Cena detaliczna:

20.00

Brak w magazynie

Istnieją ludzie zarażeni teatrem.

Zarazek gnieździ się przeważnie w części zakulisowej, w ciasnych, źle wietrzonych i nagrzanych od lamp garderobach aktorskich, w krętych i wąskich przejściach na scenę, w zakurzonych kotarach i resztkach starych dekoracji. Pojedyncze bakterie fruwają jednak i po widowni, najlepsza wentylacja nic nie pomaga – cóż dopiero mówić o wentylacji w większości naszych teatrów.

Mniej odpornym organizmom wystarczy raz połknąć teatralnego bakcyla, aby ulec chorobie, i to najczęściej nieuleczalnej. Człowiek, który zaraził się teatrem, jeżeli czuje w sobie powołanie aktorskie, literackie, malarskie – zostaje aktorem, pisze dla sceny lub paćka dekoracje. Jeżeli żadnego z tych powołań nie czuje albo jeśli co gor­sza jego powołanie nie ma pokrycia w talencie – człowiek, który zaraził się teatrem, przynajmniej żeni się z aktorką albo w wypadku ostatecznym decyduje się zostać dyrektorem. Wszystko po to, żeby siedem razy dziennie klnąc i psiocząc na nerwowe, gorączkowe, na­szpikowane znacznie gęściej upadkami niż wzlotami życie teatral­ne, równocześnie nurzać się w tej jedynej atmosferze, w której za­rażony może oddychać pełną piersią, bez której w Jastarni mu dusz­no i na Kasprowym brak powietrza.

Infekcji teatralnej podlegają ludzie bez względu na płeć, wiek, wykształcenie i zawód. Chciałbym dla ilustracji tego twierdzenia przypomnieć pewien głośny w swoim czasie wypadek z dość za­mierzchłej epoki.

Dyrektor starej budy Qui-pro-quo, Seweryn Majde, był czło­wiekiem nieuleczalnie chorym „na teatr”, entuzjastą, maniakiem, fantastą. Finansista-fantasta to, zdawałoby się, raczej rzadkość, ale w teatrze nie takie rzeczy się widywało. Niezachwiana wiara w te­atr dyrektora Majdego i jego podbudowany entuzjazmem talent do zaciągania pożyczek pozwalały świetnemu satyryczno-literackiemu teatrzykowi jako tako prosperować. Bo po okresie prosperity, wte­dy, w latach trzydziestych, w pełnym rozkwicie kryzysu – młodzi, którzy już nie wiedzą, co to znaczy, niech zapytają rodziców – teatr był instytucją dość słabą i chorowitą, cierpiącą na zanik ciałek na widowni i wskutek tego kulejącą kasowo na obie nogi. Wreszcie pewnego dnia, a ściślej ostatniego dnia pewnego miesiąca, przed kasą Qui-pro-quo pojawił się komornik – młodzi, którzy już nie wiedzą, co to znaczy, niech zapytają rodziców – aby zabrać wpływ z biletów na pokrycie zaległego podatku magistrackiego. Dyrektor Majde rozwinął swój cały kunszt: z głębokim przejęciem roztoczył przed komornikiem straszliwą wizję niedalekiej chwili, kiedy tak utalentowani artyści, jak Dymsza, Ordonówna, Zimińska, Górska i inni, pójdą żebrać pod kościół, bo innego wyjścia nie będzie, na jutrzejszą wypłatę ich gaż dyrekcji i tak już nie wystarcza. Skoń­czyło się tym, że wzruszony do łez urzędnik nie tylko nie tknął ka­sy, ale jeszcze wyjął z kieszeni i pożyczył Majdemu na wypłatę gaż aktorskich podjętą tego dnia chudą magistracką pensję. Cóż, okaza­ło się, że i komornicy chorują na teatr.

Wielu znałem zarażonych, sam noszę w sobie bakcyla od wielu lat. Dlatego mnie nie dziwi, że nikt nigdy nie przeczytał w prasie wiersza Gozdawy i Stępnia, którego by przedtem nie oglądał w interpretacji scenicznej, że nikt nigdy nie słyszał przez radio ich pio­senki, której by nie znał już z programu teatralnego. Bo ci dwaj – to klasyczny i kliniczny casus już nie zarażenia, ale opętania te­atrem. Żyją w teatrze, dla teatru, no i – z teatru. Ponieważ zaś nie wszystko, co dobrze przemawia ze sceny, w równym stopniu nadaje się do druku – nie dziwi mnie i to, że dwaj tak płodni autorzy do­piero po jedenastu latach wydają swoją pierwszą książkę.

Po jedenastu latach. Jedenaście lat temu powstawał w Łodzi pierwszy powojenny teatr satyryczny Syrena. Kierownictwo te­atru na gwałt ściągało pozostałych w kraju i – pozostałych przy życiu aktorów, reżyserów, autorów. Ściągano ich z Krakowa, z Mi­lanówka, z Końskich – ze wszystkich miejsc, które posłużyły war­szawskim rozbitkom za czasowe schronienie. Przyjeżdżali okutani w najprzedziwniejsze wdzianka, zmordowani, niedożywieni i szczę­śliwi. Przywozili ze sobą cały ocalały majątek, który mieścił się w wytartej walizce, płóciennej torbie albo wręcz – tekturowym pu­dełku. I jeszcze przywozili z sobą przechowane w pamięci skecze, monologi, piosenki – dorobek przeszłości, bagaż sentymentalny, w nowych warunkach przeważnie już bezużyteczny. Wśród piosenek jedna zastanowiła kierownictwo teatru: była zgrabna, dowcipna, świetnie napisana, a co najważniejsze – napisana przez nowego, nie znanego autora. Nowy, nie znany autor o nazwisku Gozdawa został natychmiast ściągnięty do Łodzi i zaangażowany do teatru.

Ze Zdzisława Gozdawy jako takiego Syrena, trzeba przyznać, niewiele miała pożytku. Nim bowiem zdążył napisać pierwszy tekst, w Łodzi wylądował jeszcze jeden rozbitek, niejaki Wacław Stępień. Kierownictwo teatru wprawdzie bliżej go nie znało, ale ponura mi­na i spojrzenie spode łba wzbudzały zaufanie – właśnie tak powinien wyglądać prawdziwy satyryk i humorysta. Do Syreny spro­wadził go Gozdawa, który oświadczył tonem nie dopuszczającym dyskusji: my będziemy pisali razem. I tak narodził się nowy autor, który miał wkrótce pozyskać sobie znaczną popularność: Zdzisław Wacław dwojga imion Gozdawaistępień.

Jak to właściwie pisze się razem? Czy jeden z autorów myśli, a drugi pisze? Czy pisze to, co tamten wymyślił, czy zupełnie co in­nego? Czy może obaj myślą, a potem piszą? A jeżeli każdy wymyślił co innego, to co wtedy? Takie pytania zadaje wielu. Ale ani Gozda­wa, ani Stępień nie kwapią się do zdradzania tajemnicy warsztatu, tak jak na pewno nie kwapiliby się Flers i Caillavet, Hennequin i Veber, Ilf i Pietrow czy Dychawiczny i Słobodskoj. Sam fakt jed­nak, że istnieje tyle spółek komedio- i farsopisarskich, świadczy o tym, że widocznie ciężka praca wykrzesywania z niczego humoru łatwiej idzie przy systemie dwójkowym.

Przez jedenaście lat dwaj opętani teatrem napisali wspólnie nie­zliczoną ilość piosenek, skeczów, monologów, widowiska Trzej mu­szkieterowie i Moja żona Penelopa, farsę Bliźniak, Ambasa­dora, komedię Colorado, Wodewil warszawski i Sprawę Ko­walskiego. Były w tej masie rzeczy mniej i więcej udane – jakże­by mogło być inaczej? – ale wszystkie miały jedną wspólną cechę, której liczni znawcy nie mogą Gozdawie i Stępniowi wybaczyć – cieszyły się zawsze powodzeniem u publiczności.

Kończąc ten krótki wstęp, pozwalam sobie wyrazić nadzieję, że nie mniejszym powodzeniem będzie się cieszyła ich pierwsza Książ­ka. Czego im życzę z całego serca.

Jerzy Jurandot

Data wydania

1957

Druk

Zakład Graficzny DSP w Warszawie

Ilustracje

Gwidon Miklaszewski

Korekta

Danuta Wołodko

Nakład

20 000+205 egz.

Projekt okładki

Gwidon Miklaszewski

Redakcja

Barbara Olszańska

Redaktor techniczny

Mieczysław Gochnio