Samozwaniec Magdalena
Urodziłam się w roku podówczas jeszcze pańskim, w samą noc św. Bartłomieja, co mojej matce było trochę nie na rękę, ponieważ zwykła była nazywać swoje córki imieniem świętej lub świętego, który na ten dzień wypadał. Pamiętam, że noc była wówczas dżdżysta i wiatr hulał za kominem jak słynny świerszcz Dickensa. Nasza rodzina, nawiasem mówiąc, była tak stara, że nie było jej jeszcze w herbarzu Niesieckiego, mimo to mama wychowywała nas w duchu demokratycznym, co mi się w mojej późniejszej karierze bardzo przydało. Byłam, jak i moje rodzeństwo, tak zwanym „cudownym dzieckiem” i mając cztery lata pisałam już na murze naszej posesji w Krakowie bezbłędnie różne krótkie wyrazy, za co dostawałam od mamusi po łapach. „To dziecko źle skończy — mawiała — gotowa zostać pisarką”. I rzeczywiście, ledwo trochę podrosłam, talent pisarski zaczął mnie rozpierać. Więc najpierw powstała parodia słynnej pisarki Heleny Mniszek pt. Na ustach grzechu, która otwarła mi drogę do sławy; następnie sukcesy szły już jedne za drugimi.
Potem pierwsze zamążpójście, kariera dyplomatyczna męża, zagranica, królowie i książęta rzucali mi pod nogi pęki róż („Maréchal Niel”), cukry i frukty. Ale to nie zadowalało mojej ambicji, pragnęłam zostać sławną pisarką, a przy tym tęskniłam do ciszy i spokoju ukochanej Kossakówki.
Po drugiej wojnie światowej zabrałam się znów ochoczo do pracy. Dzieło mojego życia — wspomnienia pt. Maria i Magdalena — doczekało się pięciu nakładów i stało się bestsellerem (według określenia Przybosia „pokupnicą”). Wszystkie inne moje powieści są również wyczerpane; trudno, taki już nasz los — pisarzy popularnych.
Magdalena Samozwaniec